Thomas Bernhard miał osiemnaście lat, kiedy jego dziadek, jedyna osoba, którą prawdziwie kochał, zapadł na chorobę płuc i trafił do szpitala. Wkrótce – „co było logiczną konsekwencją” – i młody Bernhard zachorował.
Warunki, w jakie trafił – szpitalne korytarze, łóżka, punkcje płuc, niekończące się tabuny chorych – wydawały się skrajnie beznadziejne. Salę, w której znajdowało się jego łóżko, sam nazwał „pokojem śmierci”. Wokół siebie obserwował tylko bezsilność i panującą nad wszystkim i wszystkimi chorobę i śmierć. Bernharda jednak zdawało się przeszywać na wskroś, nie znajdujące uzasadnienia w otaczającym go, przygniatającym obrazie świata, przekonanie, czy może lepiej DECYZJA o wyzdrowieniu, silna, wręcz niezłomna nadzieja na zdrowie, na zostanie śpiewakiem (pomimo choroby płuc), na życie.
Ta postawa fascynuje, przyciąga w tak beznadziejnych okolicznościach. Dzięki językowi Bernharda, a także wiwisekcji, jaką na sobie przeprowadza z bezwzględną szczerością, choroba i szpital tworzą symbol, który wykracza daleko poza swój realistyczny kontur, dotykając problemu postaw ludzkich, sensu cierpienia i jego obecności w świecie, roli wspólnoty, rodziny, a także roli cierpienia i traumy jako czynnika rozwojowego i spajającego.
Fot. Monika Stolarska